mi. Idą skłębione bałwany żółto-szare; im bliżej do kresu, tem wścieklej pęd ich rośnie: głuchy stuk uderzenia — i piana daremna... na murowaniu ochronnem wybrzeża.
Kamienny brzeg i to ponad niem, co się zowie ulicą, i to, co zowiecie wspaniałem miastem i rzędami domów.
Nieżywe, osowiałe, kamienne twory.
A jam — naprzeciwko...
Zmalałeś skrawku pobrzeżny.
Gdzie pyszne miasto twoje i patrzące mi w twarz ulice? Zniżyły się do linijki cienkiej, zdrobniały do garstki, której się nie widzi.
Jest niebo ołowiane i pod niem ciężko zmącona, gniewliwa pełnia moja.
Ja jestem i ani się kiedy wyczerpię...
A wy, patrzając we mnie z onego miejsca, mówicie: „północne srogie morze“.
Dotykam falą, kędy mi tęskno, objawiam się, jako zechcę.
W sierpniowy dzień oto idę rozkołysaniem o barwie świecącego szmaragdu — do łąk normandzkich, zielonych.
Świeże, bogate, jaskrawe łąki. Za niemi wonność i poszum liści od ciemnawego lasu, za niemi złoto zbóż.
Bogato dziergana ziemia... kolorem łęgów soczystych i żółtawego pola, ciepłe barwy dojrzałe w słońcu sierpniowem, a już omglone lekkiem przeczuciem jesieni.
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.