położonej na granicy Samaryi i Galilei. Wieś tonie w przepychu sadów. Przy zapadającym pomroku całej piękności nie widać, ale nazajutrz wczesnym, pogodnym rankiem patrzy się, jak nad wysokim płotem z kaktusów weselą się przestrzenie jasno-zielonych, bujnych drzew cytrynowych, albo na rozłożystych gałęziach rozlewa się, migoce i płonie miłosny kwiat granatu.
Wzgórza samarytańskie skończyły się na tej linii granicznej i oto jest rozciągniona szeroka i urodzajna równina „Esdrelon“. Drogi pobiegły w różne strony krawędziami pól rozmaitych; wszędy po brzegach wysypała się trawa jeszcze wiosenna, bujna, szumiąca, przetkana drobnem kwieciem. Tam — daleko, gdzie zachód, sinieje wał Karmelu; wprost przed siebie na północ można posyłać oczy w kierunku niedostrzegalnego jeszcze Nazaretu; zaś ku wschodowi na prawo wznosi się góra okrągłych kształtów, oderwana, całkiem samotna, przedziwna, zdająca się być uświęconym na wieki, nieporównanym ołtarzem: Tabor.