Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/356

Ta strona została uwierzytelniona.

prześwietlenie powietrza i nie ów ptaszęcy gwar.
Jesteśmy już na znacznej wyżynie; stoki obnażyły się, dosięgamy wierzchołka.
Nagle jedna z tych niespodzianek przecudnych, które zdarzają się wpośród gór. O kilka kroków przed koniem załamuje się krawędź grzbietowa; ściana stromo pobiegła w głębię.
I dosłownie wionęło ztamtąd błękitem.
W szerokiem obramieniu skalistych zrębów kołysze się rytmicznem fal rozbijaniem niebieskie jezioro Yammuni.
Daleko nawprost nas w jasnem słońcu jak roztopione srebro migoce, po gładkiej skale wieczyście zadyszane leci, spadając do tej jeziornej toni, kaskada.
Jakaś droga zarysowała się, idąc na lewo; wspina się i ginie w załomach. Snują się i znikają karawany objuczonych osiołków, a ztąd widziane maluczkiem się to wydaje.
Na prawo, nizko w dolinie, kępa drzew ponad wodą; w cieniu odpoczywa bydło rogate; słychać wrzaskliwy gwar pasterzy.
Zjeżdżamy do błękitnego rozlewu...
Na stromem zboczu z pod kopyt końskich piarg obsuwa się z suchym szmerem.
Z doliny bije rzeźwość.
Zjechawszy, doznaje się wrażenia tego