Wstawało rozparte nieokiełzanym oddechem, płakało strasznem szlochaniem wiecznej żądzy...
Aż wreszcie kędyś wzdęło się w przeraźliwym łoskocie i szło niszczące ku ziemi.
Ale Bóg wiekuiste dłonie rozłożył: nie pójdziesz.
Opadło w wielkim bólu: „O, pozwól, Panie! Pozwól, a w jednej chwili tę nędzną łupinę ziemską okryję, i przejdę po niej, i sięgnę, kędy jest męce mojej świetlista ulga przez słodki blask miesiąca“.
Ale głos Boży nad niem:
„Żywie ziemia, którą-m utworzył i nie dam na zniszczenie“.
Więc rozgorzało krzykiem niermiernej męki, aż po święcony próg wieczności:
„Czyż nigdy, Panie?“...
A Boży sąd odpowiedział:
„Pokąd na onej ziemi żyjący sami nie poczną zabijać i deptać Życie“.
Przyjdzie kiedyś wczesną jesienią rzeźwy i trochę ostry poranek w jeszcze zielonym borze. Usiędę w takim gąszczu łaskawym, w pośrodku moich lasów rodzonych, gdzieś w moim bardzo dalekim, a polnym, a leśnym