pracują rzemieślnicy, przeciskają się przekupnie i kupujący, przepędzane są osły i konie. Ciżba, zwykły wygląd syryjskich miast. I, jak zwykle, wśród ciżby przed kawiarniami na nizkich stołeczkach usadowieni palacze trwają w niezamąconej powadze. Inni goście, również spokojni, wolniutkim ruchem przesuwają pionki na desce; gra przypomina warcaby.
Zgiełkliwemu gwarowi przeciwstawia się głos przychodzący od chwili do chwili w wielkich wezbranych uderzeniach: to gada morze.
Gdy zapadła noc ciepła a ciemna, tylko co nieco gwiazdami wyiskrzona, ponad powszechnem milczeniem wznosi się ta jedyna mowa. I zda się, ze natenczas nabrzmiewa ogromnem łkaniem.
Człowiek, który dość długo wędrował w głębinach lądu, teraz wszystką duszę ma w słuch zamienioną. Powraca — i odnajduje.
Dziwna rzecz, jak niezmiernie wiele z tego, co jest najbardziej nasze, odnajdujemy w wieczystym głosie morza.
I z tej przyczyny nawet ci, którzy k’niemu po raz pierwszy przychodzą, właściwie — powrócili.
Z Batrunu wyciągniętą linią wprost na południe bieży gościniec do Berytos, dzisiejszego Bejrutu. Wszystko to — fenickie wybrzeże.
Ranek jest piękny. Poszarpany skalisty
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/378
Ta strona została uwierzytelniona.