Przylgnęła dusza ludzka w żałobnym jęku do swego ojca, do świętego żywiołu.
„Jakąż odpowiedź twoja, nieukojone morze?“
Wzdyma się plusk i opada; na głębiach żywie słowo; nie umiesz wyrozumieć, człowieku! Przychodzą dziwne myśli; szepcą zdumione usta: „Co mnie, a tobie, morze? Co tobie do mojej duszy, która wszakże ze mchów i ziół gdzieś wynikła, z żywicznych pni sosnowych — daleko w ciemnym boru! Z roztoczy polnej ziemi“...
I zjawiły się majaczące obrazy.
„Że niegdyś, niegdyś było Sarmackie Morze. Niemal żadnej skały — wyspy nie nosiło na sobie; przelewało się z południa na północ nieskończenie rozpętane, swobodne.
Huczało w długie noce.
Pamiętasz słony oddech? Poznałbyś najwyższą pieśń upojenia, głos onych rzeczy, które się mają narodzić?
Z morza...
Lecz przyszedł czas, że się cofnęły owe sarmackie wody. Została płaszczyzna, przedziwny obszar dla wiatrów i szumów, dla tęsknot i pragnienia. I wszystko co na niej potem wyrosło, miało w sobie coś ze łkających poszeptów mórz.
I dusza tego ludu porywała się zawsze w jakimś nieprzemożonym oddechu. A dzieje
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.