leni; znów tu i owdzie oliwki, potem winnice. Oto już gdzieniegdzie podmiejskie zabudowania i szerokie, wysadzane drzewami drogi.
Gdyby wiedzieć, w którą wychylić się stronę, można by już stąd, zdaleka, zobaczyć — Akropolis.
I możnaby w przebiegu zatrzymać oczy na nagiem dzisiaj i smutnem wzgórzu Kolonos... Ale gdzie szukać, tego się jeszcze nie wie.
Chwila przybycia...
Tak, to jest jednak niezaprzeczenie — Wschód.
Z wrześniowego nieba leje się światło, któreby trzeba nazwać, używając niezastąpionego określenia: une lumiére crue. Zaiste, bezwzględne, srogie światło. W jego powodzi białe o płaskich dachach domy wydają się rozstawione szeroko. Pomiędzy nimi przestrzenie bezdrzewne, pełne białego piasku i kurzu.
Dalej w głąb miasta zwierają się ulice. Ale nie o nich mówić będziemy, nie o tem wszystkiem, co nosi nazwę dzisiejszych Aten, a z pierwszego pozoru wydaje się skojarzeniem wschodniego niechlujstwa z pseudo-cywilizacyą Zachodu.
Przecież — nad zgiełkiem nieznośnych ulic wyniośle panuje, na tle powietrznem stojąca, ujrzana teraz odrazu zachwytem wzroku i duszy, owa skalista, smutna, nieporównana wy-
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.