Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

leżnem uniżeniu, w białawym prochu — gościniec, przy którym na stokach sztywne, zakurzone agawy siedzą. Dwa rzędy akacyi podniosły się w samym dole i wyciągnęły, odprowadzając oną białą drogę ku miastu.
Cisza.
W obliczu Akropolu pagórek. Samotny i pusty. Od wzgórz zachodnich poniżej, a przecież ponad nie stokroć większy.
Jedyny, który nie zgniecion majestatem kolumn patrzących w świat. Niemal do stóp im rzucony, a jednak stwierdzający się nieskończenie.
Smutny.
Okrągławy, ciemny grzbiet wzniósł się twardo; po zjeżonych głazach przeciąga oddech wiatru.
Coś straszniejszego bywało tędy i zmiotło życia ślady, nieubłagane tchnienie czasu obnażyło skalistą głowę. Jako pustkowie stoi Areopagos. Aliści w tem obnażonem zjawisku jest dla serca ludzkiego niewysłowiona, tragiczna waga.
Zwalon ciężar posępnej, wieczyście surowej bryły.
Właśnie jakby na serce ludzkie...
Szarzeje.
Słodka, srebrzysta szarość: powolny zmierzch nie pochłania zarysów Akropolu, a tylko przyoblekły się one, te nieśmiertelne