Strona:Jakob Wassermann - Dziecię Europy.djvu/108

Ta strona została przepisana.

Daumer odparł z westchnieniem:
— Ekscelencjo! Jedynie pan Bóg wie, jak ciężko przyszło mi to postanowienie.
— Wie — ale czy pochwali?! — rzekł, prostując się, prezes.
Daumer zarumienił się:
— Nie zamykam Kacprowi drzwi moich. Może u mnie bywać. Ale nie potrafię już tak się zająć nim, jak dawniej. Czyż rolnik może zbierać posiew, gdy ogień podziemny czyha i trawi każde ziarno? Nie zapomnę nigdy, czem Kacper był dla mnie. Ale nie mogę ukryć jednej rzeczy: cud minął — czas go zjadł!
— Dobrze! Już dobrze! — mruczał chmurnie Feuerbach. Czyńcie, panowie, co chcecie. Wiedzcie jednak, że w każdym razie czynię was odpowiedzialnymi za dalsze losy Kacpra!
Daumer wyszedł rozżalony. Myślał: „Co za maniery mają ci panowie, którzy są mistrzami w jedynej sztuce — ganienia!“
Nieopodal od koszar natknął się na rotmistrza Wesseniga. Ten powitał go hucznym wybuchem śmiechu:
— Profesorze! czy naprawdę są ludzie, którzy poważnie biorą tę całą awanturę z tysiąca i jednej nocy? W biały dzień zakapturzony jegomość w żółtych trzewikach, z toporem w kieszeni... Ha! ha! ha!
Daumer wzdrygnął się. Rotmistrz paplał dalej wesoło:
— Co za idjotyzmy! Gdyby tamten chciał zabijać na serjo — to przecie nie podrapałby