jakby w przekonaniu, że „Ty“ kroczy w powietrzu. Poczem podniósł się z wysiłkiem, jak zwykle, i przycisnął do piersi konika — jedyną z podarowanych mu zabawek, którą pragnął wziąć ze sobą, gdy „Ty“ przyjdzie po niego.
Hill zrozumiał ten ruch.
— Biedactwo! — rzekł — nic ci nie pomoże. Musisz pozostać w tym świecie, skoro raz już tu jesteś, chociaż on ci się nie podoba. Alboż mnie się podoba?! wzruszył ramionami. Jednak zostaję!
Kacper nie rozumiał tych słów, ale zgadł ich sens. Albowiem, drżąc na całem ciele, z łkaniem rzucił się na ziemię. Hill pocieszał go, jak mógł, ale po smutnej twarzy chłopca wciąż spływały łzy. Tego dnia nie chciał się bawić konikiem. Nieruchomy pozostał w swoim kącie. Wzdrygał się na każdy odgłos kroków, dochodzący ze schodów. Zapach ludzi drażnił go niewypowiedzianie. Osobliwie przerażały go ich ręce, sięgające doń z pieszczotą: różnobarwne, różnokształtne, wydawały mu się istotami samodzielnemi, czołgającemi się, kleistemi, niebezpiecznemi zwierzętami, od których zawsze spodziewać się można było krzywdy.
Jedyna ręka miła w dotknięciu, ręka Daumera — tak mu bliska — znikła. Czemu nie przychodzi skoro zjawia się tylu niepożądanych, obcych? — zapytywał w duchu Kacper. I dlaczego jest ich tak wiele — ze złemi ustami i złemi oczyma?!
Strona:Jakob Wassermann - Dziecię Europy.djvu/41
Ta strona została skorygowana.