Baron Feuerbach przeglądał akty śledcze. Pienił się ze złości; klął na czem świat stoi. Wszyscy urzędnicy, nie wyłączając burmistrza, drżeli przed nim. Był wysoce niezadowolony z niedołęztwa władzy śledczej.
— Narobiliście sto głupstw! — krzyczał. Coście zrobili, na Boga?! Aresztujecie babę, sprzedającą owoce, z powodu jakiejś paplaniny bez sensu! Więzicie szewca, który mył sobie ręce przy studni, jakby złoczyńca miał być tak nieostrożny! Szukacie winowajcy tego rodzaju zbrodni między pospólstwem?! Niedołęgi! Straciliście niepowrotnie czas, dając ujść istotnemu przestępcy.
— Ślady biegły we wszystkich kierunkach — bąkał szef policji.
— Niezdolność widzi mnóstwo kierunków... błędnych i nietrafia na jedyny tor: prawdziwy.
Daumer opowiadał Feuerbachowi o zagadkowym człowieku, który już poprzednio wabił Kacpra.
— Ach, teraz dopiero mówisz pan o tem! Czy później nie zdarzyło się nic podejrzanego?
— Mówiłem o tym wypadku z jakimś dyplomatą na wieczorze u pani Behold. Ten człowiek o czemś napomykał... jakby groził. Ale już wyjechał.
— Jak się nazywał? Jak wyglądał?
— Zaraz... Niech przypomnę... A! nazywał się Schlottheim-Levancourt... Wysoki, tłusty, dziobaty... lat około 50-iu.
Strona:Jakob Wassermann - Dziecię Europy.djvu/99
Ta strona została przepisana.