Strona:James Fenimore Cooper - Ostatni Mohikanin.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

doleciało dzikie wycie nielicznych głosów. Wojownicy wybiegli z chaty a Dunkan pośpieszył za nimi.
Z lasu wyłoniła się gromada wojowników i krokiem wolnym zbliżała się do wsi, prowadząc pomiędzy sobą jeńca. Wycie zacichło, lecz na jego skutek z chat wypadły tłumy dzikich. Natychmiast powstał okropny tumult i zgiełk. Wszyscy śpieszyli w kierunku pochodu, jakby się stało coś nadzwyczajnego i w jednej chwili tu i owdzie zapłonęły kupki suchej trawy i chrustu. Mężczyźni dobywali noże, kobiety wywijały nad głowami tomahawkami i maczugami, a nawet dzieci chwytały za broń, jaka była dostępna ich rękom. Przytem wszyscy wrzeszczeli, nawoływali się i tłumaczyli sobie coś w taki hałaśliwy i ogłuszający sposób, jakgdyby całe piekło zostało wypuszczone na ziemię. Wojownicy przyprowadzili jeńca, który wyczekiwał swego losu z głową zadartą dumnie do góry. Powoli zapanował porządek i cała ludność ustawiła się w dwa rzędy, tworząc wąską uliczkę i Dunkan zrozumiał, że jeniec ma być pędzony przez nią, pomiędzy uzbrojonymi mężczyznami, kobietami, a nawet dziećmi. Wojownicy ustawili się po obu wylotach uliczki, aby uniemożliwić jeńcowi ucieczkę. Jeniec zrobił kilka kroków w śmiertelnej uliczce, uderzony kilkakrotnie, gdy niewiarygodnym wysiłkiem przeskoczył ponad głowami jednego z wojowników i rzucił się do ucieczki. Powstał niesłychany zamęt i zgiełk. Heyward widział od czasu do czasu postać jeńca i prześladujący go tłum. Kilkakrotnie zdawało się