gając jednocześnie z kieszeni książeczkę z psalmami.
Poczem nałożył na nos okulary, wydobył z kamizelki tajemniczy instrument, który opisaliśmy na początku naszej znajomości, przyłożył go do ust, wydobył z niego ostry ton i zaczął śpiewać jeden z psalmów głosem pięknym i pełnym. Śpiewowi towarzyszyły płynne ruchy rąk, które widocznie nabył podczas swej wieloletniej pracy pedagogicznej.
Gdy indjanin, idący na czele, usłyszał niespodziewany koncert, zbliżył się szybko do majora i w łamanej angielszczyźnie powiedział mu kilka słów, wskazując na śpiewaka.
— Bardzo mi przykro — odezwał się Dunkan do swej narzeczonej, gdy ta wraz z dziwakiem zbliżyła się do niego — ale muszę przerwać ci zabawę. Zwykła ostrożność wymaga, abyśmy możliwie jaknajciszej odbywali swą podróż przez puszczę, choć w tej chwili nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Muszę więc stanowczo poprosić naszego mistrza, aby zechciał przerwać swój popis. Przy bardziej sprzyjających okolicznościach skorzystamy, oczywiście, z jego talentu i chętnie posłuchamy pięknego śpiewu.
Podczas, gdy to mówił, wydało mu się, że z gęstwiny pobliskiego krzewu patrzy na niego para błyszczących oczu indjanina. Gdy jednak spojrzał na przewodnika i przekonał się, że ten podąża spokojnie dalej, uspokoił się natychmiast, tłomacząc sobie, że to, co wziął za oko dzikiego, było jedynie jakąś jagodą.
Strona:James Fenimore Cooper - Ostatni Mohikanin.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.