Po upokorzeniach i rozpaczach pierwszych chwil Filip ukląkł i złożył Cecylię na śniegu, pod wielką jodłą, o którą ją oparł.
Owinął ją starannie w skórę niedźwiedzią, dziękując Bogu, że skóra była dość szeroka i mogła ją szczelnie okryć. Przyszła mu wtedy myśl, aby wrócić do stosu popiołu i żaru i wydostać stamtąd, co się tylko da. On sam nie miał na sobie prawie nic, a cóż dopiero Cecylia!
Wilków nie potrzebował się już obawiać. Jeśli już nie uciekły w głąb lasu, Filip wiedział, że nie napadną go koło płonącej chaty, gdyż boją się strasznie ognia. Co do Eskimosów, to pożar mógł ich ściągnąć spowrotem do chaty. Ale musiał się odważyć. On sam, Filip, naraził Cecylię na to nowe niebezpieczeństwo, jeszcze gorsze, niż Bram Johnson. Nieszczęście spowodowała jego lekkomyślność, z jaką wyładował drzewem piec i podstępna pomoc burzy. Teraz należało to naprawić.
Pobiegł więc do palisady ogrodzenia i wkrótce ją osiągnął. Ale przed śmiertelną linią wściekłego ogniska musiał się zatrzymać, zaciskając kurczowo pięści i rzucając płomieniom w złości słowa pogardy, lęku i bezsilności. Gorąco wulkanu wycisnęło pot z jego zmarzniętego czoła i wysuszyło mu gardło. Wszystko spłonęło doszczętnie.
Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.
XVI.
W oczekiwaniu świtu.