Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

I ta nędzna chata, gdzie niedawno jeszcze przeklinał los, oblęgany przez wilki i Eskimosów, wydała mu się Opatrznością Boską. Wtedy walka była jeszcze możliwa. Ale odtąd...
Podniósł nagle rękę do odkrytej głowy. Wiatr ustał i począł padać śnieg.
Filip wiedział, że zimno wzrasta i termometr musiał już wskazywać dwadzieścia stopni poniżej zera. Gdyby wiatr zerwał się na nowo, w ciągu dwu lub trzech godzin miałby odmrożone uszy. Pomyślał równocześnie, że zapałki jego zostały w lewej kieszonce kamizelki. Spłonęły wraz z chatą. Nie miał nawet teraz żadnego środka, celem rozniecenia ognia.
Bez względu na to, co było, musiał powziąć natychmiastową decyzję. Chodziło nie tylko o niego, ale o Cecylię, która czekała na niego pod jodłą, owinięta w skórę niedźwiedzią, z której nie mogła się ruszyć. Bez jego pomocy umrze. Był wszechwładnym panem jej życia. Nie mogła uczynić jednego kroku, aby nie zanurzyć bosej nogi w śniegu. Była teraz dla Filipa czymś więcej niż kobietą kochaną, małym dzieckiem, które trzeba nieść na rękach, chronić przed zimnem i wiatrem, dopóki w żyłach jego płonąć będzie kropla krwi męskiej. On będzie dla niej matką, nie będzie jej skąpił trosk macierzyńskich, aż do chwili, gdy padną oboje zwyciężeni. Chyba, gdy uratuje ich niespodziewany cud... Należała do niego, była jego wyłączną własnością, jak gwiazdy należące do nieba. W jego ramionach znajdzie życie lub śmierć.
Energia rosła w Filipie. Kiedy wracał do Cecylii przyszła mu nagle do głowy myśl. Istniała druga chata. Ta, która była próżna i obok której przyjechał w towarzystwie Brama. Tam było wybawienie! Mógł się znajdować od niej najwyżej w odległości ośmiu do dziesięciu