Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

mil i nie wątpił, że ją znajdzie. Budziła się w nim na nowo nadzieja, a wraz z nią wola zwycięstwa.
Zbliżając się do Cecylii usłyszał Filip radosny ton, jakim go pozdrawiała. Wołała go po imieniu. Głos jej nie drżał z przerażenia. Zdradzała raczej szczęście i radość, że go znów widzi koło siebie.
Położył palec na jej ustach, dając jej tym do zrozumienia, że nie powinni wszczynać żadnego hałasu. Lękał się aby nie obudzić czujność Eskimosów, którzy musieli być niedaleko. Bo w jaki sposób zdołałby się oprzeć ich atakowi? Byłaby to nieunikniona śmierć. Filip nachylił się nad Cecylią, owinął ją starannie, w skórę niedźwiedzią i podniósł. Zdołała wysunąć rękę z owego futrzanego więzienia i położyć ją na policzku Filipa. Potem spojrzeli po raz ostatni na rozpadające się w popiół resztki żaru.
Wiatr uciszył się na chwilę i przestał jęczeć w wierzchołkach jodeł. Na niebie pojawiła się na wschodzie blada światłość w chwilowym obramowaniu chmur. To wstawała jutrzenka. Ale chmury zamknęły się i rozpękły się w białą lawinę śnieżną. Grube i miękkie płatki jęły pokrywać ślady kroków. Było to szczęśliwą pomocą w ucieczce przed ewentualnym pościgiem Eskimosów.
Filip szedł szybko, o tyle, o ile mu na to pozwalała nierówna ziemia lasu i zalegająca jeszcze ciemność. Przez dosyć długi czas kroczył ku wschodowi i ledwie czuł ciężar słodkiego brzemienia, które niósł na rękach. Przebiegł w ten sposób całą milę, potem zatrzymał się, aby wypocząć.
Szepnąwszy po cichu kilka słów do Cecylii, usiadł na powalonym drzewie, tworzącym coś w rodzaju ławki. Przekonał się, czy skóra niedźwiedzia, w którą ją owinął, nie rozwinęła się i czy chroniła ją należycie przed zimnem, które, na szczęście, było znośne, ponieważ wiatr nie wiał