Filip nadsłuchiwał z kijem w ręce.
Zimno było teraz na Barrenie równie nieludzkie jak zgiełk, który po nim nastąpił. Jakkolwiek Filip znał to, oszałamiające swą jaskrawą wrzawą, zjawisko, wywarło ono na nim przykre wrażenie. Wśród ciszy rozlegało się tysiące nieuchwytnych dźwięków: miękki szelest spadającego śniegu, łomot odrywających się gałęzi jodłowych, syk jego oddychających piersi, pukanie serca w komorze. Oczy i uszy zdawały się wytężać na wszystkie strony.
Powoli zaczęły się wyłaniać kontury przedmiotów z chaosu nocnego. Drzewa i krzaki ukazywały swoje sylwetki i nabierały kształtów. Przez padający śnieg widać było tworzące się i torujące sobie drogę przez niebo chmury.
Filip, ukryty za niskimi jodłami, myślał, jak bardzo musi się niepokoić Cecylia, widząc, że pobyt jego przedłuża się. Nie mógł jednak zebrać sił, aby opuścić swoje stanowisko obserwacyjne i wrócić do niej. Przeczucia nie zawodziły go z pewnością. Coś się zbliżało.
Było dosyć jasno, aby mógł spostrzec najmniejszy ruchomy punkt na przestrzeni pięćdziesięciu jardów. Ale nic nie zjawiało się od strony śladu, który pozostawił na śniegu.
Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.
XVII.
Pierwsze zwycięstwo Filipa.