Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

omal nie wyłamując je ze stawów, i strzelił. Był to szczęśliwy pomysł. Wybuch prochu zranił twarz zakapturzonego Eskimosa. Ręce rozkrzyżowały się i wypuścił z uścisku Filipa, który skoczył na równe nogi.
Eskimos, zasłaniając zakrwawioną twarz rękoma i pełzając na kolanach znajdował się od niego ledwie o cztery kroki. Filip zauważył w śniegu swój kij. Podniósł go i schował rewolwer do kieszeni. Jeden dobrze wymierzony cios i walka była skończona. Trwało to wszystko pięć minut. Los był dla Filipa życzliwy. Na śniegu czerniły się cztery krwawe plamy. Oto było wszystko, co pozostało z jego nieprzyjaciół, z których przynajmniej dwaj byli zabici.
Rozważał jeszcze ów wspaniały rezultat i przygotowywał się do obrony przeciw nowemu atakowi, gdy nagle odwrócił się i wydał okrzyk zdumienia. Ktoś stał koło niego na dziesięć zaledwie kroków. Była to Cecylia.
W szalonym porywie, który ją uniósł, porzuciła na śniegu skórę niedźwiedzią. Stała w nocnym stroju, z bosymi nogami, zatopionymi w śniegu, w szarej jutrzni polarnej i wyciągała nagie ramiona ku swojemu przyjacielowi. Wołała:
— Filipie! Filipie!
Stłumiwszy krzyk, skoczył ku niej. Ponieważ myślała, że jest śmiertelnie zagrożony, przybiegła w tym dziwacznym stroju. Jakże można było teraz wątpić, że i ona go kochała?
Odpowiedział:
— Cecylio! Cecylio! — i załkał.
Potem wziął ją w swoje silne ramiona i pędem zaniósł do skóry niedźwiedziej.