Filip pozbył się dzirytu i kija, zatrzymując przy sobie jako jedyną broń nóż Eskimosa i chwycił rączo Cecylię w swoje ramiona.
— Teraz trzeba biedz na wyścigi, — rzekł. Bo inaczej...
Przebiegł w ten sposób, biegnąc nieustannie, kilkadziesiąt jardów, potem postawił Cecylię na ziemi. Chciał jej w ten sposób wytłumaczyć, że życie lub śmierć zależne są od szybkości ich biegu, że muszą wytężyć całą swoją energię w kierunku wybawienia. Jęła biedz z zapałem obok niego. Śnieg przestał padać.
Biegnąc tak rozważał Filip złe i dobre strony swojego postępku. Wiedział, że Eskimosi, zebrawszy się koło swoich nieboszczyków, rozpoczną, nie bez krępowania się, hałaśliwą naradę, która pochłonie trochę czasu. Potem zaś puszczą się w pogoń.
Co się tyczy nieznajomego, którego śladem dążył wraz z Cecylią, należało być ostrożnym. Ważne było, aby go zaskoczyć i najpierw opanować, aby go unieszkodliwić, jeśli jest wrogiem, a jeśli posiada strzelbę, odebrać mu ją. Strzelba! Co za wspaniała i cenna zdobycz!
Ślad nie był dawny. To jedno było pewne. Pokrywała go tylko lekka powierzchnia śniegu. Nie powstał dawniej, jak przed godziną.
Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.
XIX.
Wyścig.