Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

Cecylia zadyszała się wkrótce. Kaptur zesunął się jej na tył głowy i wynurzyła się twarz, cała czerwona od wysiłku. Filip stanął. Młoda kobieta, której oczy błyszczały jak gwiazdy, była teraz urocza i miał już chęć ucałować jej zadyszane, rozchylone usta. Ale nie było czasu do stracenia. Filip wziął ją znów na ręce i jął biec dalej.
Wszystko poszłoby gładko, gdyby mógł tak dłużej wytrzymać. Zależeć to będzie od jego sił. Po czterystu około jardach Cecylia dała znak, że jest wypoczęta. Biegł jeszcze przez pięćdziesiąt jardów, potem postawił ją na ziemi. Ogółem przebiegli w ten sposób prawie jedną milę.
Ale ślad skręcał naraz ze wschodu ku północy. Zdumiał się Filip. Usiadł na pniu zeschłej jodły wraz z Cecylią, aby trochę wypocząć. I cudzoziemiec musiał się tutaj zatrzymywać. Żaden śnieg nie pokrywał już śladów jego stóp.
— Wydaje mi się, — rzekł Filip, — że znajduje się od nas nie dalej, jak o pół godziny drogi.
I kiedy obserwował zamarzniętą ziemię, zauważył na twardym śniegu kilkanaście punkcików ciemnobrunatnego koloru.
— Tutaj nieznajomy wydobywał swój tytoń, — rzekł z uśmiechem.
Mimo sprzeciwów Cecylii, która chciała biec, wymógł na niej, że pozwoliła się nieść. Widocznie działała na nią jego odwaga. Ciężki oddech i lekki skurcz jego twarzy dokoła ust zdradzały znużenie. Nawet dla zwyczajnej przechadzki ciężkie jego odzienie futrzane i grube trzewiki były zbyt uciążliwe.
Aby zmniejszyć ciężar podniósł ją wyżej, tak że ramiona Cecylii oplotły jego szyję, a twarze ich przyl-