siadać tytoń, nawet herbatę i używać ich. Ale nie pił nigdy kawy.
Filip przymknął na kilka chwil oczy, by wypoczęły po olśniewającym blasku białego śniegu. Potem zaglądnął po cichu do chaty przez otwór w drzwiach, niezupełnie przymkniętych.
Ujrzał w półmroku wnętrza ognisko, z którego prowadził przez dach dymiący komin. Potem zobaczył niewyraźną sylwetkę człowieka, nachylonego nad ogniem. Postąpił krok naprzód i jął się przypatrywać.
Człowiek wyprostował się zwolna, wyjąwszy z popiołów garnek z kawą. Szerokie jego plecy i jego olbrzymia figura przekonały Filipa natychmiast, że to nie był Eskimos. Człowiek odwrócił się na chwilę twarzą do światła dziennego. Była to twarz człowieka białego. Gęsta broda zakrywała ją w połowie, a źle uczesane, długie włosy spadały na ramiona.
Niemal w tej samej chwili człowiek ów zobaczył Filipa. Stanął jak skamieniały.
Filip wyciągnął przed siebie mały rewolwer Cecylii.
— Jestem Filip Brant, — rzekł, — z Policji Królewskiej, na służbie Jego Królewskiej Mości. Ręce do góry!
Obaj mężczyźni stali naprzeciw siebie, jeden wyprostowany i surowy, jak gdyby porażony zdumieniem, drugi wyczekujący, niepewny, co się stanie.
Filip, który stał odwrócony plecami do drzwi, sądził, że cień, jaki rzuca jego ramię i twarz nie pozwolą rozpoznać wielkości małego rewolweru. W każdym razie strzał, oddany z takiej odległości, mógł być skuteczny. Ujrzał więc, że tajemnicza osoba podnosi po namyśle ręce do góry i nie wiedział, co się stanie.
Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.