miast rzucić pana na łup morderców. Korzystaj pan z tego, jeśli życie panu miłe. Oddaj mi dziewczynę i uciekaj w przeciwnym kierunku z sankami i psami.
Kłamstwo było jasne.
— Pojedziemy dalej, — rzekł Filip spojrzawszy na Blakea energicznie i z pogardą. — Chyba ty najprędzej możesz przejść obok Eskimosów bez obawy. Będziesz moją osłoną, albo cię zabiję. Może wtedy, gdy umrzesz, dostaną mnie Eskimosi w swoje ręce. Ale nie dostaniesz dziewczyny. Zrozumiałeś? Wkrótce skończymy naszą grę. Jeden z nas wygra lub przegra, i mam przekonanie, że ty zapłacisz w końcu wszystkie długi.
Wzrok Blakea spochmurniał na nowo. Mruknąwszy i wzruszywszy ramionami, popędził znowu psy trzaśnięciem bicza i przybrał zrezygnowaną minę.
I istotnie, podejrzany las ominięto zręcznie i bez żadnego wypadku.
Filip szedł obok Blakea i nie oddalał się od niego ani na krok. W łotrowskich jego oczach taił się nieokreślony wyraz, mimo pozornej uległości. Było w nich coś groźnego i szyderczego, obłuda duszy, zdolnej do niebezpiecznej zdrady.
Nagle, na skraju uciążliwego terenu, zasianego małymi pogórkami, zakrywającymi horyzont, Blake wskazał batem szeroką, wolną przestrzeń i rzekł:
— Oto jest rzeka Pokładów Miedzi!
Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.