— Mam tam, w dole, piękną chatę. Sporządzona jest cała z fiszbinu i dobrego drzewa, pochodzącego z kadłuba rozbitych statków. Tam chciałem ją osadzić. Czy przedstawia sobie pan takie marzenie, Filipie Brant? Oto co pan zniszczył!
— Skoro mówisz do mnie szczerze, Blake, bądź szczerym aż do końca i opowiedz mi resztę. Jak się ma jej ojciec? Gdzie są inni jego towarzysze?
Blake stłumił swój gardłowy śmiech, jak gdyby Filip obudził tymi słowami drzemiącą w nim myśl.
— Ojciec jest zdrów i cały. Czy nie wie pan, że ci prości Kogmollokowie mają ogromny szacunek dla teściów? Teść jest bogiem, wędrującym na dwóch nogach, uświęconym przedstawicielem rodziny. Kiedy Kogmollokowie zobaczyli, że pragnieniem moim jest pojąć za żonę tę młodą dziewczynę, nie dokuczali mu i nie szkodzili więcej. Oto dlaczego żyje dotąd w swojej chatce. Nie mogę tego samego powiedzieć o innych: wszyscy nie żyją. Ale niech się pan zastanowi, Filipie Brant, jakiego ambarasu narobi pan jej i sobie. Gdyby pan mnie zabił i Eskimosowie dostali pana w swoje ręce, cóżby się stało z dziewczyną? Jest u Eskimosów metys i jemu przypadłaby bez wątpienia. Eskimosi nie lubią kobiet białych i nie odmówiliby jej metysowi. Neleżałaby do niego.
Powiedziawszy to, trzasnął z bicza i krzyknąwszy na psy, popędził zaprzęg do szybszego biegu.
Filip nie wątpił, że w słowach Blakea niewiele jest prawdy. Rzeź towarzyszy Cecylii i powód oszczędzenia jej ojca były prawdopodobne. Ale sama szczerość wyznań była niepokojąca. Czyżby Blake był tak pewny, że się wymknie.
W ciągu następnych godzin Blake nie otworzył ust. Uważał widocznie, że powiedział dosyć. Nie próbował
Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.