Nie mniejsze było osłupienie grubego Szweda, który nie mógł wierzyć swoim oczom. Ale wkrótce w na pół dzikim jego wzroku zabłysł promień radości. Chwycił kurczowo rękę Filipa, dotykał się jego ciała, jak gdyby się chciał przekonać, czy go oczy nie mylą, a w końcu wybuchnął najkomiczniejszym śmiechem.
Tylko Olaf Anderson potrafił tak się śmiać i wykrzywiać twarz takim grymasem. Krew napłynęła mu do twarzy, wydętej dziwacznie. Był to specjalny jego nawyk, który bawił niezwykle jego kolegów z policji. I im bardziej było położenie tragiczne, tym więcej rumiana jego twarz wykrzywiała się tym śmiechem. Możnaby śmiało przypuszczać, że nawet w godzinie swojej śmierci Olaf nie zapomni tego grymasu.
— Przychodzi pan w porę — rzekł. — w sam czas!
I twarz jego wykrzywiła się jeszcze piękniejszym grymasem, podczas gdy ręka jego chciała uścisnąć rękę Filipa.
— Umarli wszyscy, prócz mnie... Calkins, Harris i mały Holender O’Flynn. Zamarzli i zesztywnieli już, mój dobry Filipie. Spodziewałem się, że kiedyś wyjdzie patrol na poszukiwanie mnie. Czekałem z niecierpliwością. Ile ma pan ludzi?
Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.
XXV.
Oblężenie chaty.