Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

poszukiwanie jakiegoś pokarmu. Napotkałem dwóch Eskimosów, którzy wieźli mięso renifera. Rozpocząłem z nimi walkę. Przybyli im na pomoc inni Eskimosi, a ja rozporządzałem tylko dwoma nabojami. W końcu pozostał mi tylko jeden. Domyślają się tego i oto dlaczego przybywają z taką zuchwałością. Mam strzelbę kalibru 35. A jaka jest pańska?
— Ten sam numer, — odparł Filip, który jął nabierać ochoty, przewidując wspaniałą bitwę. — Podzielimy naboje między siebie. Mam ich jeszcze dosyć. Należę do oddziału fortu Churchilla i opowiem panu krótko, w jaki sposób, dobrowolnie, dotarłem aż tutaj.
I obserwując równocześnie to, co się działo na dworze, opowiedział szybko Olafowi Andersonowi swoje spotkanie z Bramem Johnsonem i następne wydarzenia. Dręczyły go tysiączne pytania, dotyczące ojca Cecylii i Cecylii samej.
Ale Szwed, który przez inny otwór obserwował równinę ze strony przeciwległej lasowi, na której rozpościerała się lodowata powierzchnia rzeki Pokładów Miedzi, pociągnął go za ramię i dał mu znak, aby spojrzał.
Na drodze, którą przebył Filip, pojawiły się sanie, za którymi przybyły wkrótce drugie, trzecie i czwarte. Za saniami kroczyły postacie, odziane w futra.
— Blake i jego ludzie! — zawołał Filip.
Obojętna twarz Olafa Andersona, kontrastująca ze wzburzonymi rysami twarzy jego towarzysza, zasępiła się i zszarzała jak żelazo. Jego uśmiech nawet i grymas przetopiły się jakby w metal, a oczy jego połyskiwały zielonawym blaskiem. I on przygotowywał się do walki. Wyciągnął powoli ramię i okrągłym ruchem wskazał cztery ściany chaty.