Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

renifer, samiec wielki i ciężki i skonstatowałem, że zabrano całą tylną część kadłuba. Po jego śladach poszedłem dalej, ponieważ noc była tak ciemna, iż na dziesięć kroków nie widziałem nic przed sobą. Ślad ten zaprowadził mnie na skraj lasu. Tutaj Bram osobiście rozpalił ognisko. Mogłem się mu przypatrywać dowolnie i na Boga, poznałem go dobrze. Przed zbrodnią był dwa razy w mojej chacie. Rysy jego nie zmieniły się. Otaczały go wilki, oświetlone blaskiem ognia, niemal przytulone do niego. Widziałem, jak je głaskał, widziałem ich błyszczące kły i słyszałem szelest ich ciał, ocierających się o siebie. Przemawiał do nich, a mówiąc, śmiał się na całe gardło. Wtedy dopiero otrzeźwiałem nagle. Odwróciłem się i całym pędem jąłem biec w kierunku mojej chaty. Biegłem tak szybko, że nawet wilki nie zdołałyby mnie dopędzić... I to nie wszystko jeszcze!
Palce Piotra jęły się zaciskać rozkurczać i trzaskać, gdy wpatrywał się w Branta.
— Wierzy mi pan?
Filip potrząsnął głową.
— W zasadzie wydaje mi się to niemożliwe. A jednak nie mogłeś chyba śnić, Piotrze.
Piotr Breault odetchnął silnie, jako znak zadowolenia, i podniósł się do połowy na nogach.
— A uwierzy mi pan, gdy mu opowiem resztę?
— Tak.
Poszedł do pokoju, w którym spał i wrócił wkrótce z małym woreczkiem ze skóry renifera, gdzie chował zwyczajnie swoje krzesiwo, krzemień i inne drobne przybory, służące do rozniecania ognia w czasie polowania.
— Następnego dnia, — jął mówić dalej, usiadłszy naprzeciw Filipa, — wróciłem, panie, tam gdzie widziałem Brama. On i wilki odeszli.