Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

Resztę nocy przespałem pod gałęziami świerków. Potem ruszyłem ponownie w drogę. Par les milles cornes du diable! możnaby rzec, że śnieg został zmieciony z jego drogi. Tak szerokie były ślady mokassimów, w które odziane były jego potworne nogi. Zmieszane były przy tym ze śladami łap wilczych. Szukałem wszędzie dokoła siebie, chcąc znaleźć jakiś przedmiot, którego mógł zapomnieć. I wkońcu znalazłem oto to.
Spojrzenie Piotra, jeszcze bardziej, niż ruch jego długich, delikatnych palców, roztwierających mały woreczek ze skóry renifera, podrażniło nerwową ciekawość Filipa. Czekał, nie wymówiwszy ani słowa.
— Oto panie co znalazłem — rzekł Piotr. — Są to sidła na króliki, które musiały wypaść na śnieg z jego kieszeni.
I podał je Filipowi.
Lampa oliwna, zawieszona u stropu chaty, oświetlała stół, stojący między nimi. Filip wpatrywał się przez chwilę w sidła, poczem wydał okrzyk zdumienia.
Piotr zerwał się. Początkowo można było nie ufać mu. Ale teraz tryumfował i postać jego promieniała radością. A Filip przestał niemal oddychać. Z uwagą, napiętą do ostatecznych granic, wpatrywał się w tajemniczy przedmiot, który w świetle lampy błyszczał w jego ręce. Nie było żadnej wątpliwości. Przedmiot ten był długi około na metr, z przedziwnym „kółkiem czippewajskim“ na jednym końcu, a z węzłem na drugim. Jak dotąd, nic ciekawego.
Ale sidła te były sporządzone z jasnych włosów kobiety!