Rozgniewany na siebie Filip nie chciał uwierzyć, że tak może być! I kiedy w południe zatrzymał się, aby rozniecić małe ognisko i zagrzać przy nim herbatę, wyjął z portfelu złoty warkocz, aby go oglądnąć dokładniej i bliżej niż wczoraj.
O nie! Nie było żadnej wątpliwości. Odcięto go poprostu z głowy kobiety. Gdyby nie, czyżby był tak delikatny i błyszczący w bladym świetle słońca? Podziwiał długość i subtelność włosów i cudowną budowę każdego włoska, jednolitego i równej długości.
Zjadł śniadanie i ruszył w drogę. Trzy dni burzy zatarły zupełnie wszelki ślad pozostawiony przez Brama i jego wilki. Mimo to Filip był przekonany, że Bram nie oddalił się z Barrenu, z Wielkiego Barrenu północnego, nieoznaczonego na mapie, oceanu śnieżnego gdzie, oddawna ukrywał się przed prawem. Wielka biała pustynia, szeroka na pięćset mil, od zachodu ku wschodowi, pod sześćdziesiątym prawie stopniem, była dla niego i dla jego włóczęgi tym czym Ocean Spokojny dla dawnych korsarzy. Owe okropne pustki, na których myśl dreszcz przenikał Filipa, były gorsze niż okolice polarne. To co przedsięwziął, było niesłychanie trudne. Jedyna nadzieja powodzenia opierała się na tym, że nastąpi pogoda i że natrafi na mniej lub więcej świeży ślad, pozostawiony przez Brama, łączący się z innym, bardziej wyraźnym.
Filip postanowił również nie zbaczać z granicy lasu, gdzie Bram urządził już sobie schronisko i gdzie bez wątpienia nie omieszka wrócić. Gdyby zaś poszedł zupełnie prosto, w nieskończoną biel, ileż dni i tygodni mogło upłynąć, zanim natrafiłby na jego ślady?
W ciągu następnej nocy, burza, która szalała przez kilka dni ucichła i przez cały tydzień była pogoda. Zimno było dokuczliwe, ale śnieg nie padał. W czasie tych ośmiu nocy, gdy siedział w namiocie przed ogniskiem, zajęty po raz setny rozplątywaniem złotego warkocza, nastąpiło nieoczekiwane wydarzenie.
Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.