Noc była tak jasna, że wielkie cienie, rzucane przez świerki na śnieg, wydawały się żywe. Niebo nad głową, równie przeźroczyste jak pełne morze, zasłane było tysiącem gwiazd, a Wielka Niedźwiedzica błyszczała jakby konstelacja małych słońc. Świat mógł się obejść bez światła księżyca. W odległości trzystu jardów Filip mógł ujrzeć kroczącego renifera.
Grzał się więc przy ognisku i czuwał, splatając jedwabne nitki. Zagłębiony w swojej pracy, słuchał z roztargnieniem „muzyki nieba", tej dziwnej i fantastycznej harmonii, którą rozdźwięcza jutrznia polarna, dając znać o świcie. Był to raz przenikliwy świst, to znów słodki szept, dosyć podobny do mruczenia kota, a chwilami znów coś podobnego do metalicznego brzęczenia pszczoły.
Kiedy się to skończyło i kiedy schował starannie złote sidła do swojej kieszeni, Filip wyprostował się nagle i nadstawił uszu.
Z dźwiękami, płynącymi z nieba, mieszały się i inne. W jednej chwili zerwał się na nogi, a potem pognał przez krzaki aż na skraj białej płaszczyzny, o kilka jardów od ogniska.
Dźwięk dochodził z odlegości dosyć znacznej, prawie mili, a może dwu. Było to wycie wilków.
Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.
V.
Spotkanie.