Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

szerokimi piersiami, potężnym rytmem, nadstawiając równocześnie uszu w kierunku swoich wilków.
Był to istotnie olbrzym, fenomen ludzki. Może niepewne światło nocy powiększało jeszcze jego postać. Na jego plecy spadały rozczochrane włosy, dosyć podobne do kępki wodorostu morskiego. Broda jego była gęsta i krótka, a w błyszczących jego oczach, podobnych do oczu kota, ujrzał Filip jakby krótki przebłysk, refleks gwiazd. Co do wyrazu twarzy, to podobna ona była do twarzy istoty półzwierzęcej i półludzkiej. Nigdy odtąd nie zapomniałby Filip, co było w tej twarzy brutalnego i niepohamowanego, tej rozpaczy w samotnej duszy, odgraniczonej od ludzkości, gorącego i niespokojnego płomienia w jego spojrzeniu.
Nadszedł czas działania. Palce Filipa ścisnęły silniej kolbę rewolweru i na kilka kroków wysunął się z cienia.
W tej chwili Bram mógł go zobaczyć, gdyby nie odrzucił nagle w tył swojej wielkiej głowy, aby wydobyć stłumiony krzyk, który trysnął ku niebu z jego gardła i piersi. Był to najpierw jakby huk grzmotu, zakończony przejmującym i żałosnym jęczeniem, lecącym milami po gładkiej równinie. Nigdy jeszcze Filip nie słyszał takiego krzyku ludzkiego czy zwierzęcego. Było to nawoływanie sfory przez pana, wezwanie człowieka-zwierzęcia do swoich braci.
Nagle krzyk urwał się i zgasł, podobnie jak urywa się nagle gwizd syreny okrętowej. Może jakiś nadinstynkt ostrzegł gwałtownie Brama Johnsona, że zagraża mu nieznane niebezpieczeństwo. Stało się tak, że zanim Filip mógł porwać się do działania, Bram zniknął z jego oczu, uniesiony nagle w świetle gwiazd przez szerokie narty, rozszarpujące pod nim śnieg. I równocześnie krzyk wydany przez niego ustąpił miejsca temu dziwnemu i obłą-