Filip czekał.
Spojrzał na zegarek i skonstatował, że czekał już przeszło godzinę i że była już prawie północ. Za najmniejszym odgłosem, dolatującym z Barrenu lub krzyków z lasku doznawał fizycznego i moralnego wstrząsu. Był przekonany, że Bram i jego sfora zbliżają się w milczeniu, że nie usłyszy ani szelestu kroków ludzkich ani delikatnego stąpania łap wilczych, chyba w chwili, gdy będą już koło niego.
Dwukrotnie już wielka biała sowa nocna rozpościerała skrzydła nad jego głową. Po raz trzeci ptak spadł na białego zająca, ukrytego w krzakach. I za każdym razem Filip sądził, że nadeszła już decydująca chwila. To znów straszyły go małe, białe lisy, które przebiegały tu i tam, ciekawe jak małe dzieci. Kilkakrotnie zmusiły go do tego, że wdrapał się nieco wyżej na drzewo, czując na plecach szpony trwogi. Potem nastąpiła reakcja i nerwy Filipa osłabły. Puls jego bił spokojniej.
Czy uniknie losu, który sobie zgotował? Czy jego strzały rewolwerowe przeraziły Brama do tego stopnia, iż nie wróci już na jego trop? Teraz wydawał mu się Bram istotą mniej dziką, niż pierwej. Na twarzy jego dojrzał rozpacz i zmieszanie. Ten potwór wydał mu się nawet sympatyczny.
Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.
VI.
W którym upolowano myśliwego.