Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

nim swoje białe zwały. Zapędziwszy się w burzę, postanowił sporządzić sobie schronisko dla spędzenia nocy.
Wiedział od Eskimosów, jak się należy do tego brać. Przy pomocy topora, który nosił za pasem, jął wyrąbywać w wielkiej kupie twardego śniegu, od strony zasłoniętej od wiatru, prosty podkop, który wedle sił oczyszczał, używając do tego jednej z swoich nart jako szufli. Kiedy tunel ten, szeroki na dwie stopy i wystarczający do wsunięcia się do wnętrza, był dość głęboki, wydrążył pokój dostateczny do ustawienia w nim łoża polowego. Po upływie godziny ukończył pracę i na widok tego wygodnego „home’u“, gdzie nie dochodziło ani zimno, ani burza, na widok czekającego łoża czuł się wesoły.
Przyniósł ze sobą mały zapas drzewa i smolaków, cienko połupanych, sporządzonych z gałązek świerków. Potem wielki kij, który służył mu do zawieszania nad ogniem swojego czajnika, napełnionego śniegiem. Widząc trzaskające iskry począł gwizdać wesoło. Na dworze zapadała ciemność, nagła, podobna do czarnej firanki, nieprzejrzysta, choć oko wykol. Ani jedna gwiazda nie błyszczała na niebie. Na odległość dwudziestu kroków nie odróżniało się nawet śniegu.
Kiedy Filip kończył jeść wędzoną słoninę i placek, przedtem ogrzany, kiedy wypił herbatę i wypalił swoją fajkę, wyjął jeszcze raz z swojej kieszeni złote sidła. Przy ostatnich blaskach głowni, które gasły i do których dorzucił kilka smolnych gałązek, przypatrywał się im, ukrytym w dłoni, o błyskach podobnych do lśnienia rzadkiego metalu. I zanim płomień nie zgasł zupełnie, nie schował ich do kieszeni.
Chaotyczna ciemność zamknęła się nad nim, gdy ogień zagasł. Macając dokoła siebie rozciągnął zamiast