Czynił nadludzkie wysiłki, aby udać wesołego. Ale nie mógł zapomnieć, że poprzedniej nocy strzelał do Brama i łatwo było przypuszczać, iż Bram czekał tylko, aby wystawił głowę z dziury. Wtedy zabije go z pewnością. Jego zapytanie w sprawie łoża pozostało bez odpowiedzi. Zdumiało go to naturalnie. Powtórzył zapytanie, ale znów napróżno.
Mimo to zwinął swoje posłanie i zaśmiał się szyderczo w duchu, myśląc o raporcie, jaki napisze do swoich szefów, dodając, że nie napisze go nigdy. Będzie to oryginalne opowiadanie. Wydrążyć sobie dziurę w śniegu, jak niedźwiedź na zimę; potem być proszonym do opuszczenia jej przez człowieka uzbrojonego w kij i zostać otoczonym dokoła przez bestie z kłami błyszczącymi jak sztylety z kości słoniowej.
W chwilę potem wyrzucił na dwór swój worek do spania i zobaczył, że Bram schował go, podobnie jak rewolwer i nóż. Skorzystawszy z chwili, gdy Bram pochylił się, stał już przed nim, oparłszy się silnie na nogach.
— Dzień dobry, Bram! — rzekł.
Na to pozdrowienie odpowiedział mu chóralny ryk dzikich bestyj. Usiłował tymczasem ukryć przed nim swoje wzruszenie, jakkolwiek wszystkie jego nerwy były napięte do tego stopnia, iż wpił paznokcie w dłonie. Z gardła Brama wydarło się ostre, w języku Eskimosów wypowiedziane słowo i długi bat świsnął znowu nad zaślinionymi paszczami.
Bram nie spuszczał z oczu swojego więźnia. Filip ujrzał, że szare oczy jepo sposępniały i zapłonął w nich błyszczący ogień. Grube wargi zacisnęły się, płaski nos spłaszczył się jeszcze bardziej i potężna, naga ręka, trzymająca bat, naprężyła się żyłami, jak struny baranie. Bram gotów był bić i zabić. Jedno niezręczne słowo, jeden przedwczesny ruch a Filip doczekałby się smutnego końca.
Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.