Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

Tym samym gardłowym głosem i w tej samej gwarze metysów, Bram zapytał:
— Dlaczego strzelałeś do mnie wczoraj wieczorem?
— Ponieważ chciałem z tobą rozmawiać, Bram, — odparł Filip spokojnie. — Nie strzelałem, aby cię trafić. Mierzyłem ponad twoją głowę.
— Chciałeś ze mną rozmawiać? — odparł Bram, a każde jego słowo wypowiadane było z ogromnym wysiłkiem. — Dlaczego?
— Chciałem cię zapytać, dlaczego zabiłeś człowieka w okolicy Jeziora Bogów.
Zaledwie Filip to wymówił, gdy pożałował tych słów. Z piersi Brama wydobył się ryk, podobny do ryku zwierząt. Tajemniczy ogień, płonący w jego oczach, rozbłysnął jeszcze silniej.
— Ach! Tego policjanta? Tego, który przyszedł z fortu Churchilla i którego zabiły wilki?
Bram odrzucił rewolwer i nóż. Trzymał tylko w ręce bat i kij. Wilki otoczyły Filipa i nie mógł się odwrócić, aby ich nie widzieć. Ponure ich milczenie napełniało go trwogą. Czekały na jakiś rozkaz Brama, śledziły każdy jego ruch. Instynkt mówił im, że rozkaz ten, na który czekały z utęsknieniem, drżał już na grubych ustach pana. Chwila była decydująca i szalenie okropna.
Filip wyjął z kieszeni portfel.
— Bramie Johnson — rzekł, — zgubiłeś coś w nocy, gdy obozowałeś koło domu Pierre Breaulta.
Głos jego był drżący, a ton jego dziwnie przygłuszony.
— Jeśli poszedłem za tobą, Bramie Johnson, to jedynie poto, aby ci oddać ten przedmiot. Mogłem cię zabić, gdy strzelałem do ciebie. Ale chciałem tylko, abyś się zatrzymał i oddać ci to...
I wręczył Bramowi złote sidła.