W ciągu dobrej pół minuty Bram stał jak skamieniały.
Oczy jego przestały wpatrywać się w Filipa i zwróciły się ku warkoczowi. Grube jego wargi odchyliły się i usta otworzyły się szeroko. Zdawało się, że przestał oddychać. Ręce jego wypuściły bat i kij, które upadły na śnieg.
Jakby zahypnotyzowany sidłami uczynił krok naprzód, potem dwa, potem jeszcze jeden, aż zbliżył się do Filipa. Wziął do ręki złoty warkocz, nie wypowiedziawszy ani słowa. Ale zły blask zagasł w jego szarych oczach. Rysy jego ciężkiej twarzy złagodniały i kiedy podniósł w górę włosy, zniknęło coś z jego zwierzęcości. Był to jedyny uśmiech, jakim natura mogła obdarzyć twarz Brama.
Ciągle jednak milczący, nie mówił nic, zwijając warkocz dokoła swoich wielkich palców, potem schował go gdzieś w kieszeni. Ale nagle uprzytomnił sobie obecność Filipa i chwycił rewolwer, a potem mruknął dziko, jakby wyrażając tym swoje myśli i udrzucił go precz daleko, w białą dal. A wilki biegały nieustannie w szalonych podskokach. To samo uczynił z nożem. Kiedy przyszła kolej na strzelbę, olbrzym oparł ją o kolano i tak spokojnie, jak gdyby łamał kawałek patyka, przełamał ją koło lufy.
Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.
VIII.
Kres podróży.