— Niech go licho porwie! — zaklął Filip.
Porwała go fala gniewu i przez chwilę chciał już rzucić się na Brama, aby bronić swojego mienia. Ale jeśli przed chwilą czuł się bezbronny, jakże bardziej bezbronnym był teraz! Przyszła mu do głowy niemal natychmiast inna myśl. Jeśli Bram zniszczył jego broń, miał widocznie zamiar oszczędzić jego życie, przynajmniej chwilowo.
Bezcelowość dysputowania kazała mu milczeć. Bram spojrzał na niego i wskazał mu swoje narty. Było to milczące zaproszenie do wdziania ich. Wilki wróciły, podstępne i chytre. Rozległ się trzask bicza. Bram podniósł ramię ku północy i dał znak Filipowi, aby szedł naprzód. Karawana ruszyła w drogę. Bram postępował za Filipem, a zgraja wilków za Bramem. Porządek orszaku wskazywał wyraźnie, że outlaw zabierał z sobą więźnia, nieprzyjaciela. Dlaczego jednak zlitował się? Tajemnica.
Przy końcu dwóch mil znaleziono sanki Brama. Pozostawił je, aby mieć większą swobodę ruchów, gdy przyszedł w nocy z swoimi wilkami czyhać na ścigającego go nieznajomego. Domyślił się bowiem zapewne, że Filip szedł za jego śladami po ostatnim spotkaniu się z nim. Taktyka człowieka-wilka była zdumiewająca. Filip dziwił się jej w duchu.
Obserwował Brama, gdy ów nakładał na zgraję uprząż. Wilki słuchały go jak psy. Między nim a nimi istniało jakby koleżeństwo, nawet uczucie. Bram przemawiał do nich wyłącznie po eskimosku. Słowa trzaskały, jak gdyby ocierano o siebie garść kości: klak, klak, klak. Nie był to już gardłowy ton Brama, gdy mówił gwarą metysów.
W chwili, gdy sanki miały ruszyć, Filip usiłował jeszcze raz przerwać milczenie i wydobyć z Brama kilka słów.
Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.