Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

I chwyciwszy Brama za ramię, rzekł:
— Dlaczego, diable, jesteś taki skryty? Dlaczego nie mówisz? Teraz ciebie nie ścigam. Policja uważa ciebie za umarłego, a ja nie mam zamiaru cię zdradzić. Dlaczego nie chcesz się trochę uczłowieczyć? Gdzież my, do lichai jedziemy i dlaczego?
Nie skończył. Głowa Brama odskoczyła w tył, usta jego rozdarły się od ucha do ucha i wybuchnął z nich niepowstrzymany śmiech. Ale tym razem nie był to śmiech zły i tragiczny. Był to prawdziwy śmiech, zupełnie naturalny, którym Bram śmiał się swobodnie. Wziął do ręk, strzelbę i otworzył kurek. Magazynek był pusty.
Filip zdębiał. Bram podsunął mu pokusę, aby go wypróbować!
Podstęp nie był pozbawiony logiczności ani pomysłu. Był dziełem człowieka zdrowego na umyśle. Ale oczy Brama nabrały znów wyrazu dzikości, który pogrążył go w niezgłębionych swoich otchłaniach.
Odłożywszy strzelbę Bram począł krajać na kawałki mięso renifera przy pomocy wielkiego noża. Zapewne zadecydował, że nadeszła już pora wspólnego śniadania. Każdemu wilkowi wydzielił porcję mięsa, po czym odciął sobie płat i pożarł go żarłocznie. Zostawił nóż, wetknięty po rękojeść w kadłub. Było to zaproszenie Filipa do uraczenia się mięsem.
Filip usiadł obok Brama i otworzywszy swoją torbę, wyjął z niej swoją własną żywność. Rozłożył ją umyślnie między sobą a towarzyszem, aby ów uraczył się również, jeśli zechce.
Szczęki Brama przestały gryźć i kiedy Filip podniósł oczy, zadrżał. Oczy Brama nabiegły krwią. Wpatrywały się uporczywie w żywność.