Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

Ugasili nią pragnienie i napoili wilki. Noc już zapadła i przy blasku ogniska Bram wydrążył sobie w śniegu prostą dziurę nakształt łóżka. Potem przewrócił na siebie sanki, aby utworzyć z nich dach.
Filip usadowił się, jak mógł najlepiej, w worku do spania i rozpiął nad sobą namiot. Silny oddech Brama przekonał go, że człowiek-wilk śpi. Ogień wygasł.
Spał głęboko, gdy uczuł ciężką pięść, bębniącą po jego ramieniu. Obudził się i usłyszał głos Brama:
— Wstawaj, m’sieu!
Noc była tak czarna, że nie mógł zobaczyć Brama. Ale zerwawszy się na nogi usłyszał, że Bram mówił do wilków i zrozumiał, iż należy ruszyć w drogę. Zwinął więc swój worek do spania i namiot, położył je na sanki i zapaliwszy zapałkę, spojrzał na zegarek. Był zaledwie kwadrans po północy.
Aż do drugiej godziny nad ranem sanki pędziły wśród ciemności, ciągle na zachód. Potem niebo zalśniło gwiazdami, coraz jaśniejszymi i liczniejszymi i śnieżysta równina zajaśniała w dali, jak w ową noc, gdy Filip po raz pierwszy znalazł się naprzeciw Brama. Zapalał od czasu do czasu zapałki, aby spojrzeć na busolę i zegarek.
O godzinie trzeciej karawana natknęła się na mały lasek, co zaskoczyło Filipa. Owych kilka karłowatych jodeł, targanych wiatrem, pokrywało ledwie pół akru. Ale bez wątpienia zapowiadał większy las.
Istotnie, po godzinie, skierowawszy się ku północy i prując dalej biały Barren, sanki dosięgły skraju lasu, jeszcze rzadko zasianego, który w miarę, gdy się weń zapuszczano, stawał się coraz regularniejszy, większy i wyższy. Kiedy tak ujechano ośm do dziesięć mil, wstała szara i smętna jutrzenka i nagle pojawiła się chata.