Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

z miejsca. Wśród ciszy słychać było kroki młodej dziewczyny za firanką.
Filipa ogarnęły sprzeczne uczucia. Gdyby posiadał jakąś broń, z miejsca skończyłby z Bramem, bo dziwny płomień, który błyszczał w oczach człowieka-wilka potwierdzał najgorsze jego podejrzenia. Ale ręce jego były nagie. Rozglądnąwszy się dokoła ujrzał koło pieca stos polan do palenia. Polano takie mogło w wyjątkowym wypadku oddać potrzebną usługę.
Firanka podniosła się i w drzwiach pojawiła się młoda dziewczyna. Śmiała się oczyma i ustami, a uśmiech jej zwracał się prosto do Brama! Dla nerwów Filipa było to uderzenie biczem. Ku Bramowi zdawała się wyciągać swoje piękne ramiona i jęła mówić do niego.
Filip nie mógł zrozumieć ani słowa z tego, co do niego mówiła. Nie była to mowa creeska, ani czippewayska, ani eskimoska. Nie był to język francuski ani niemiecki, lub którykolwiek inny, jaki kiedyś słyszał. Głos był miły i czysty. Drżała tylko nieco, bo mówiła szybko. We wzroku jej nie było już przerażenia jak wtedy, gdy powitała Filipa. Młoda dziewczyna uczesała i zaplotła starannie swoje włosy i wyglądała jak wspaniały portret, wyjęty z ram. Portret ten nie zdradzał rasy żadnej kobiety, wychowanej na Ziemi Północy.
Człowiek-zwierzę przeobraził się. Oczy jego błyszczały zadowoleniem. Niezgrabna jego twarz miała wyraz dużego, łasącego się psa, grube usta poruszały się jak gdyby powtarzały po cichu to wszystko, co mówiła młoda dziewczyna.
Czyż to możliwe, aby ją rozumiał? A więc Bram znał jej nieznany język? I Filip namyślał się jaką właściwie odegra tutaj rolę. Młoda dziewczyna wydawała się naprawdę szczęśliwa. Co się stało?