Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

się. Palący płomień ogarnął jego piersi. Ale oto cała jego nadzieja rozpadała się w gruzy. Kochała bezwątpienia innego...
Filip odwrócił głowę. Udręczona jego dusza zasmuciła się. Groza obecnej chwili ujawniła się w całej swej nagości. Jakież to nowe czeka ich nieszczęście?
Zbliżył się powoli do okna, aby ukryć swój lęk i wyglądnął na dwór. Prawie w tej chwili usłyszała Cecylia jego straszny krzyk. Przybiegła do niego. Filip wypuścił z rąk papierek, który przyniósł ze sobą i ręce ich wpiły się kurczowo w ramy okna. Patrzał jak ogłupiały.
— Patrz! — rzekł. — Och, mój Boże! Patrz!
Chociaż nie usłyszeli żadnego dźwięku wśród tej niezmierzonej ciszy, zobaczyli na zbrukanym śniegu wielkiego wilka, który przed chwilą gryzł kość, rozciągniętego w całej swej okazałości na ziemi i martwego. Nie poruszał się żaden muskuł jego ciała. Ściągnięte jego wargi odsłaniały potężne kły, a pod głową czerniała plama krwi.
Ale bardziej jeszcze, niż nagła śmierć zwierzęcia, zeniepokoiła Filipa broń, od której zginęło. Był to rodzaj lancy, która przeszyła wilka na wylot!
Filip poznał natychmiast, że była to harpuna, cienka i wydłużona, straszny dziryt, którym posługuje się tylko jedyny lud na Northlandzie: morderczy szczep, o czarnej twarzy, Kogmollokowie, żyjący nad brzegami zatoki i ziemi Wollastona.
— Nie patrz się, Cecylio! — zawołał.
I odciągnął ją daleko od okna.