Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

światło dnia i powodując przedwczesną noc. Zimno było przejmujące. Dokoła ogrodzenia nie poruszała się ani jedna sylwetka jodły. Filip chciał już zawołać Cecylię, aby razem z nim oglądała przedziwne zjawisko. Wilki zmieniły się już w mgliste cienie, ledwie widoczne w mroku.
Zajęty swoimi rozważaniami Filip nie słyszał, jak Cecylia wyszła z swojego pokoju i zbliżyła się do niego. Nie zauważył obecności jej, aż do chwili, gdy stanęła koło niego.
Ów zalew nocy, jakby ogarniający cały wszechświat, zbliżył ich do siebie w przerażającym lęku. Nie mówiąc ani słowa Filip znalazł w ciemności rękę Cecylii i uścisnął ją gorąco.
Słyszeli w ciszy najpierw jakby szelest. Głuchy i daleki szelest, jak gdyby pełzała z końca świata jakaś istota żyjąca. Szelest ten rósł coraz bardziej i stał się wkrótce tak niezmierny, że orgarnął niebo i ziemię. Była to nieskończona skarga, rozdzierający serce płacz. Rozpościerał się jeszcze, kiedy pierwszy powiew wiatru przebiegł nad chatą.
Och, te burze na Barrenie! Nie ma do nich podobnych na całej kuli ziemskiej. W żadnym miejscu hałas i potworna wrzawa nie jest wypełniona głosami ludzkimi.
Nieraz już poznał Filip ich okropność. Słyszał już te dzikie jęki płynących chmur, jak gdyby sto tysięcy dzieci płakało i zgrzytało zębami. Słyszał, jak gdyby ciemności napełniały się armią śmiejących się i wyjących szaleńców, porwanych szałem obłąkania i owe krzyki niewidzialnych ludzi, wrzaskliwe łkania rozpaczających kobiet. Niektórzy poszaleli z tego. W ciągu długiej nocy zimowej, kiedy słońce znika na pięć miesięcy, nawet umysł małych Eskimosów walczy z tym obłąkaniem i zabijają się wzajemnie wskutek tej okrutnej burzy.