Strona:James Oliver Curwood - Złote sidła.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz huragan huczał całą piersią nad chatą. Ciemność była tak nieprzejrzana, że Filip widział tylko w okalającej czerni bladą maskę twarzy młodej dziewczyny. Ale czuł drganie jej ciała. Wydawoło mu się, że znają się już oddawna i że oboje już od miesięcy należą do siebie duszą i ciałem. Ramiona Filipa rozwarły się.
Cecylia rzuciła się w nie. Padła w nie bez sił i oporu i trwała w nich, pogrążona w nieprzejrzanych ciemnościach. Dusza Filipa poderwała się do lotu i pognała w dzikiej ekstazie na skrzydłach burzy.
Przyciągnął do siebie Cecylję i rzekł do niej:
— Nic, moja droga, nie zdoła nas pokonać, Nic, nic, nic...
W tym jednym słowie „nic“ zawarło się wszystko, co tylekroć powtarzał, przytulając Cecylię do piersi tak silnie iż czuł bicie jej serca.
Nachylił ku niej głowę. Twarz Cecylii zwrócona była ku jego twarzy i nagle Filip uczuł na swoich ustach drżące dotknięcie słodkich i gorących ust młodej dziewczyny. Całował ją długo, nie czując z jej strony oporu. Ogień ich dwojga twarzy płonął wśród czarnej nocy.
— Nic, moja droga, nic nas nie pokona... Nic, nic, nic... powtórzył jeszcze Filip, łkając z radością.
I kiedy tak mówił, chata zastrzęsła się nagle jakby od uderzenia taranu.
Było to gwałtowne uderzenie wiatru. Prawie natychmiast rozległ się przeciągły, niewypowiedziany krzyk, górujący nad rozszalałą burzą, któremu odpowiedziało dzikie wycie wilków Brama Johnsona.