wciąż pieśnią pobożną i modlitwą, zagłuszającą wszystkie inne odgłosy starej stolicy świata. I wszędy słychać było jedno:
— Koniec świata! Antychryst! Do pokuty! Do Chrystusa!
Ojciec Wincenty pytał ze zdumieniem, jak to się stać mogło, że wieści o Rabbim wstrząsnęły krajem tym tak głęboko, podczas gdy reszta świata pozostała obojętną lub wyciągała ręce do zastępów płynących od wschodu, wyglądając od nich wyzwolenia. Jedni odpowiadali mu, wznosząc ręce do góry, „Bóg to sprawił!“; inni mówili o dwóch cudownych mężach, którzy niewiadomo skąd zjawili się opowiadając Chrystusa, i pociągali za sobą krocie, jak Bernard lub Kapistran; inni jeszcze wskazywali w stronę Zatybrza, szepcąc:
— Kardynał!
Z imieniem kardynała Colonna Orsini spotykał się ksiądz Wincenty od chwili, gdy samolot jego wylądował z południowego boku Apeninów, tak często prawie jak w mieście-obozie pod Budapesztem z imieniem Rabbiego. Tylko że imię to wymawiano nie z lękiem, ale z miłością. Tu jak tam imię samo oznaczało początek i moc wszystkiego, co się widziało. I organizacja chrześcijan i rządy Kościoła, i nadzieja przyszłości — wszystko to spoczywało na jednych barkach, wszystkiego sterem był ten sam człowiek.
Działo się to zaś tem bardziej, że papież był już cieniem tylko, rozpościerającym się nad
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.