Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówią, że już skończył! — zauważyła kobieta z ludu, obcierając oczy.
— Oznajmiliby! — sprzeciwił się czeladnik ślusarski ze skrzynką naoliwionych narzędzi pod pachą.
— Tak odrazu nie oznajmią. Trzeba poczekać!
W tej chwili jednak w galerji poza otwartem oknem zrobił się ruch. Tłum na dole zakołysał się i runął w tę stronę, poszturchując się i wydając okrzyki. Potem uciszyło się tak, że można było słyszeć przelatującą muchę. A wówczas przy oknie pokazała się wyniosła postać w purpurowym płaszczu, z wyciągniętą ku tłumowi dłonią.
Po gęstwie ludzkiej poszedł cichy pomruk.
— To on!
— Kardynał!
— Zbawca nasz!
Ów zaś, na którym zawisły wszystkie oczy, opuścił głowę i głos jego rozebrzmiał potężny, przenikając do ostatnich zakątków szerokiego placu.
— Na kolana! — zawołał. — Módlcie się za spokój duszy papieża Pawła VI, którego w tej godzinie powołał do siebie Pan!
Wielkie westchnienie, z tysiąca piersi wychodzące, odpowiedziało. Czoła pochyliły się ku ziemi, szept modlitwy przebiegł w przestrzeń, poruszając to mrowisko ludzkie jak fala powietrza, kołysząca łan dojrzałego zboża.