Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

Ojciec Wincenty podniósł oczy na otwarte okno, z którego wyszło wezwanie do modlitwy. Kardynał stał w niem jeszcze z pochyloną głową i złożonemi dłońmi. Ksiądz, który nie widział go dotąd, wpatrzył się ciekawie w tę postać.
Był to mężczyzna zaledwo czterdziestoletni, wspaniałej postaci i pańskiego układu. Klasyczny rzymski typ uderzał w jego regularnym profilu, w wielkim orlim nosie i twardym rysunku mocno zaciśniętych ust. Z pod sobolowych brwi wielkie czarne oczy spoglądały śmiało i nakazująco, a wąska biała dłoń zdawała się stworzona do powściągania tłumu i narzucania mu władnej woli.
Widząc go tak nad klęczącym tłumem w królewskim iście majestacie ksiądz przypomniał sobie, co opowiadano o nim. Dziesięć lat temu nikt jeszcze nie słyszał o nim. W niebywale krótkim czasie przebiegł wyższe szczeble hierarchji. Od lat czterech dopiero był kardynałem i delegatem papieskim dla Włoch i całego zachodu Europy. Te cztery lata właśnie dokonały niesłychanego przewrotu, którego polski ksiądz był świadkiem. Teraz całe Włochy miały wzrok utkwiony w tego człowieka, który coraz bardziej ciążył potężną swą indywidualnością na ich losach.
Ojciec Wincenty porównywał w myśli spiżowego kardynała w jego purpurowym płaszczu z białą postacią Rabbiego, jaką przed kilku tygodniami ujrzał po raz pierwszy w ra-