konnemu jak kardynał wikarjusz, choć był posiadaczem wielomiljonowej fortuny i spadkobiercą imienia dwóch najznakomitszych rzymskich rodów.
Polskiego duchownego wpuścił kleryk do antykamery, w której czekało już kilkanaście osób, mimo, że nie było dziś urzędowego przyjęcia z powodu zgonu papieża. Chwilę później przywołano go do gabinetu. Był to niewielki pokoik, którego ściany zakryte były półkami bibljotecznemi. Przy prostem biurku stały dwa słomiane stołki, z których jeden zajmował kardynał: kilka innych rozrzucono pod ścianami.
Usiadłszy na znak gospodarza, ojciec Wincenty zdał w krótkich wyrazach sprawę z tego co widział i słyszał w Budapeszcie. Kardynał słuchał go uważnie, uzupełniając relację szeregiem jasnych i zwięzłych pytań. Potem zamyślił się.
— Co sądzisz o tym człowieku, księże? — spytał wreszcie, nie podnosząc oczu. — Jestli to sam Antychryst, jakiego każe nam oczekiwać Kościół, czy inny z fałszywych proroków?
— Mniemam, że sam Antychryst. Zbyt wielką jest jego moc i zbyt wielkie czyni dziwy!
— A cóż myśli ów pobożny pokutnik, któremu pozwoliliśmy udać się do jaskini Bestji? Zali nie mówiłeś z nim o tem?
— Owszem, mówiłem! Myśli on to, co ja.
Kardynał zmilczał chwilę.
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.