Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

— Coś mi się jego dostojność zanadto wykręca i dyplomatyzuje! Siostra z księżmi się kumała, teraz przyjaciółka z niej i doradczyni Proroka... może to oni sami ją tam pchnęli w swoich widokach! Od tych czarnych wszystkiego można się spodziewać... Tak, tak! Trzeba mieć oczy otwarte... A jeśli mi coś wpadnie w oczy... O, bądź wówczas pewien, dostojny, że nie zachowam tego dla siebie i przystawię ci stołka, przystawię!
Zgrzybiały archiwarjusz senatu mruczał często w towarzystwie, gdy nikt nie chciał go słuchać, i na mruczenie to nikt nie zwracał uwagi. Wogóle zapomnieli o nim wszyscy. Jego obcesowe czepianie się wszechpotężnego w Krakowie namiestnika Rabbiego wywarło jak najgorsze wrażenie. Od Strafforda oczekiwano wszystkiego, protekcji i obrony życia i klucza do łask władcy. Wszyscy też zwracali się ku wschodzącemu słońcu, chwytając każdy jego promyk, każdy uśmiech, spojrzenie i słowo. Od starego mantyki odwracano się z urazą. Nie szło nikomu o chrześcijan, ale ten ich wróg stawał się kompromitujący.
Był jednak ktoś, który przypomniał sobie o nim. Jedyny człowiek w tem gronie, przyznający się do uczestnictwa w tej sekcie: Poratyński.
Garbusek podszedł do osamotnionego profesora.
— No i cóż, chrystofobie? — zagadnął, kładąc mu rękę na ramieniu. — Myślisz pewnie