się boleśnie wobec krzywdy, jaką wyrządzano temu człowiekowi. Cóż stąd że padano przed nim na twarz, gdy stóp jego czepiało się równocześnie oszczerstwo?
Wszystko to stanęło raz jeszcze w myśli młodej kobiety, gdy odczytywała bezimienną kartkę. Co miała na nią odpowiedzieć? Musiała tych ludzi wysłuchać. Mylili się, ale byli nieszczęśliwi. Trzeba będzie powtórzyć raz jeszcze tylekroć powtarzane racje i rzucić, ile się da, nieco balsamu na te rany. To była jej rola i czuła się szczęśliwą, że ją może spełnić. Wszak on sam ją nazwał orędowniczką i ogniwem między sobą a światem! I słodka twarz Dziewicy Matki zajaśniała przed nią w wieńcu gwiazd, jak ją widywała na starych włoskich płótnach. Przypomniała sobie, jak do tej Niepokalanej cisnęła się garść pobożnych w kaplicy na Wolskiej i z jakiem przejęciem wzbijał się chorał na Jej cześć ze wszystkich ust. Czemuż nie miała ona także stać się podobną przystanią dla dusz, starganych burzą? W każdym razie nie mogła im umknąć pomocnej dłoni.
Położyła malachitowy przycisk na kartce i odeszła. Wieczorem zbliżyła się do niej jedna z kobiet, przydanych jej do usług.
— Dzięki ci, pani! — szepnęła. — Syn mój czeka na sąd i na śmierć. Czekają wraz z nim synowie, mężowie, bracia rodzin mi bliskich, o, bardzo, bardzo wielu! W tobie ufność nas wszystkich, w tobie jednej!
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.