trzaskanego czółna. On zjedna was dla siebie, gdy go ujrzycie w słońcu!
Pomiędzy więźniami przebiegł cichy szmer. Nie dosłyszała słów, zrozumiała jednak, że jest to zaprzeczenie. Lekarz, który zdawał się przewodzić innym, odpowiedział za wszystkich.
— Słońce nasze świeci nam i w tej kaźni. A słońcem tem — Jezus Chrystus, który nas krzepi w naszej nędzy!
— I któregoś ty, pani, zaparła się dla miłości Rabbiego! — ozwał się z głębi sali jakiś głos rozdrażniony.
— Cicho tam! — krzyknął lekarz. — Wstydź się, kolego, odpłacać niewdzięcznością litość!
— Nic nam nie przyjdzie z tej litości! rzekł znów niepoprawny pesymista z najdalszej pryczy. — Piękna pani powróci do „Najświętszego“, a nas powiodą skoro świt na męki.
— Nie! — zawołała Edyta z uniesieniem. Nie powiodą! Stanę pomiędzy wami, a katownią! Mnie niech raczej zamęcza!
Pesymista zaśmiał się ironicznie.
— Tobie nic się nie stanie i nie rzucisz się między nas a naszych oprawców, bo okłamią ciebie znów, jak okłamywali dotychczas.
Edyta chciała coś odpowiedzieć, ale w tej chwili drzwi rozwarły się z trzaskiem i dyrektor więzień pojawił się na progu. Był tak zmieniony i blady, że młoda kobieta przeraziła się, przypuszczając nieszczęście.
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.