— Pozwoliłeś jej być z więźniami bez świadka?
— Niema przy niej nikogo! Czuła się znużoną i chciała pozostać samą.
— Skarżyli się?
— Nie dopuściłem. Ale ją doszły słuchy z miasta i serce jej krwawi się.
— Upewnij, że to fałsz!
— Uczyniłem to!
— Wszystkich, których widziała, w oczach sprowadzonych tu rodzin ułaskawić i wsadzić na sterowiec z zapowiedzią, że mają być internowani w Wiener Neustadt. W drodze zdarzy się wypadek!
— Rozumiem!
— Pilnować, by nikt z załogi statku nie poniósł szkody.
— Głowa moja w tem. Najświętszy!
Edycie mąciło się w myślach. Ściskała sobie ręce, chcąc bólem spędzić dręczącą ją zmorę. Bo to była zmora, to była potworna ułuda! Nie! On tych rzeczy nie mówił, ona nie mogła ich słyszeć! Miotały nią naprzemian rozpacz, wstręt i gorączkowe, pragnienie, żeby jej ktoś zaprzeczył. A tymczasem miodowy głos dyrektora zapytywał ją, czy dowód dostateczny i czy zgadza się spełnić jego prośbę.
— Tak! — odrzekła po namyśle. — Nie kłamałam nigdy: skłamię! Pod jednym warunkiem jednak. Chcę widzieć Arpada Szeglenyi!
Dyrektor podniósł obie ręce do góry.
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.